Do Francji wkraczamy uprzedzeni, że z drogami rowerowymi w tym kraju jest słabo. Jedzie się jednak całkiem przyzwoicie.

Z boku pozostawiamy miejscowość Roubaix znaną wszystkim miłośnikom kolarstwa z jednodniowego klasycznego wyścigu Paryż-Roubaix z licznymi fragmentami wytyczonymi po bruku. My mamy kilka dni więcej na dojazd i to w odwrotnym kierunku, tak więc nie podejmujemy wyzwania…

Jesteśmy tego dnia dość mocno zmęczeni, wiatr stawia duży opór, mijamy także muzeum francuskiego ruchu oporu. Docieramy wreszcie do największego miasta tej części Francji, pełnego domów z czerwonej cegły charakterystycznych dla tego regionu.

W Lille zatrzymujemy się u Sebastiana, którego poznałem i ugościłem wcześniej na wiosnę w Warszawie podczas jego wyprawy rowerowej do Moskwy. Już wtedy planowałem kolejne etapy rowerowej trasy z Warszawy w odwrotnym kierunku i Sebastian udzielił mi wielu cennych wskazówek oraz zaprosił w swoje strony. Następnego dnia mieliśmy także zatrzymać się w domu jego rodziców pod Arras.

Z planowanego wcześniej występu w jednej z muzycznych knajpek nic nie wyszło, ale miejscówką alternatywną był… dworzec, gdzie stało pianino zachęcające do muzykowania sloganem „À vous de jouer !”. Okazało się jednak, że zachęciło najwyraźniej także artystów awangardowych, gdyż ma poklejone klawisze. Ostatecznie wykorzystałem własny instrument.

Tego wieczoru starczyło jeszcze czasu na krótkie zwiedzanie starówki, gdzie obok ratusza przypadkiem trafiliśmy na dość ciekawą, otwartą potańcówkę. Sebastian oprowadził nas po najciekawszych zakamarkach miasta. Ze względu na swoje nadgraniczne położenie, przeżywało ono wiele dramatycznych chwil na przestrzeni wieków, jednak mimo to można w nim odnaleźć interesujące pamiątki z różnych czasów.

Po opuszczeniu Lille początkowo nadal przemieszczaliśmy się wzdłuż kanałów, więc tak mocno nie odczuliśmy opuszczenia Belgii. Podczas postoju spotkaliśmy sympatyczną parę Francuzów z Lyon, powoli wracających do domu po 9 miesiącach rowerowej tułaczki po świecie. Jako że jechaliśmy w podobnym kierunku i w podobnym tempie, tak się ciekawie złożyło, że tego dnia jeszcze kilkakrotnie się mijaliśmy i pozdrawialiśmy.

W pewnym momencie odbiliśmy na Lens i trafiliśmy w serce regionu znanego niegdyś z wydobycia węgla. W oddali mieliśmy okazję podziwiać kilka majestatycznych hałd, przejeżdżaliśmy przez górnicze osiedla przypominające mi niekiedy śląskie familoki, natrafiliśmy także na kilka niezłych odcinków dróg rowerowych utworzonych najwyraźniej śladem dawnych torów kolejowych. Mijaliśmy także kilka wojskowych cmentarzy z czasów I wojny światowej i odkryliśmy, że nasz szlak biegnie niemal cały czas wzdłuż dawnej linii frontu.

Samo miasto Arras, które słynęło w dawnych czasach z misternie wyszywanych tkanin, było mocno zniszczone w wyniku silnych walk wojennych. Odbudowano jednak starówkę i co ciekawe sam rynek całkiem przypominał mi Stary Rynek w rodzinnej Bydgoszczy.

Punktem docelowym była nieco mniejsza miejscowość pod Arras, gdzie u rodziców Sebastiana zagrałem bardzo sympatyczny domowy koncert w gronie niezwykle miłych sąsiadów. Gościom bardzo spodobała się formuła występu i zaczęli myśleć o kolejnych edycjach. Mnie tymczasem okrzyknęli mianem „nowoczesnego trubadura”.

Dowiedziałem się także o charytatywnym projekcie przygotowywanym przez brata Sebastiana, Pierre’a. Wraz z żoną działają oni na rzecz przedsięwzięcia edukacyjnego w południowo-wschodniej Azji i zamierzają rowerem odwiedzić dzieci wspierane przez darczyńców. Co ciekawe, wybierają się tam na specjalnym tandemie „leżąco-siedzącym”, który dopiero zamawiają. Pierre (w odróżnieniu od swojej żony) uwielbia bowiem jeździć w pozycji leżącej, a następnego dnia rano dał nam przejechać się na swoim jednoosobowym pojeździe. Wrażenia całkiem pozytywne, tylko jak tu nie zasnąć leżąc tyle dni w drodze…?