Archiwa kategorii ‘Pianomatyk Bike Tour 2017’

W Paryżu

Ciężko w to uwierzyć, ale naprawdę udało się dotrzeć do ostatniego zaplanowanego celu w ramach trasy Pianomatyk Bike Tour!

Tym razem nie trzeba się spieszyć i zostało kilka dni na odpoczynek, zwiedzanie i wspomnienia z wcześniejszych pobytów oraz oczywiście koncert finałowy.

Zatrzymujemy się na przedmieściach i tak czy inaczej rower pozostaje świetnym środkiem do przemieszczania się po Paryżu. Warto jednak mimo wszystko wspomagać się nawigacją, bo mimo, że stolica Francji posiada sporo ścieżek rowerowych, wiele z nich jest tylko jednokierunkowych tylko z jednej strony jezdni, a w drugą stronę można jechać ze sznurem aut, po równoległym bulwarze lub np. z drugiej strony Sekwany. Pierwszy przejazd „na czuja” jest trochę chaotyczny, potem zaczynamy rozumieć jak ten system tu funcjonuje.

Maseczki z filtrami przeciwsmogowymi nie są szczególnie popularne, ale w powietrzu zapach spalin jest mocny. Najbliższa niedziela ma być dniem dziedzictwa historycznego połączonym z dniem bez samochodu i w obrębie całego miasta władze wprowadzają całkowity zakaz jazdy autami. Zapowiada się niezła jazda, ale my już będziemy wtedy w drodze powrotnej.

Przez Pikardię

Niedaleko za Arras kończy się przygraniczny region Nord-Pas-de-Calais, z którego niepostrzeżenie dostaliśmy się do Pikardii. W 2016r. w wyniku reformy administracyjnej oba regiony zostały połączone i w ten sposób powstał nowy duży region Hauts-de-France ze stolicą w Lille. Lille już znamy, a kolejny miastem docelowym na trasie było Amiens, stolica drugiego z połączonych regionów.

Wkroczyliśmy na słabo zaludnione tereny typowo rolnicze, gdzie jako urozmacienie co jakiś czas można było spotkać „kolonie” wiatraków.

W jednej z wiosek, która spawiała wrażenie wymarłej, złapałem „kapcia” w kole od przyczepki. Nagle z różnych zakątków zaczęli się pojawiać zaintrygowani i pomocni mieszkańcy, więc okolica okazała się wcale nie być tak opuszczona.

Najciekawszy fragment trasy zaczął się przed miejscowością Corbie. Zjechaliśmy wtedy niemal górską serpentyną w dolinę rzeki Sommy, na obrzeża terenu znanego z największej bitwy I wojny światowej. W miejscowości tej wjechaliśmy na rowerową ścieżkę pamięci wiodącą wałem wzdłuż wolno meandrującej rzeki ograniczoną z drugiej strony bagnami. Przed samym Amiens fragmenty rzeki zmieniają się w dość spektakularne rozlewiska gęsto porośnięte lilami wodnymi.

W Amiens Somma dzieli się na gęstą sieć niewielkich kanałów, tworząc dość unikalny system licznych ogródków otoczonych wodą nazywany les Hortillonnages. Ciężko to dobrze zobrazować na fotografii, ale w rzeczywistości i na mapie wygląda dość unikatowo. Dość powiedzieć, że nasz gospodarz mieszkał dość blisko centrum miasta w niewielkim domku, na tyłach którego uprawiał nieco warzyw na własny użytek mając także dostęp do kanału i własną łódkę. Zapraszał nas nawet do wypłynięcia zastrzegając, że łatwo jest się zgubić na tym terytorium. Ostatecznie pojechaliśmy rowerami obejrzeć centrum i piękną gotycką katedrę znaną z wieczornych pokazów będących komputerowymi wizualizacjami na fasadzie.

W samym Amiens nie zaplanowaliśmy ostatecznie koncertu, chociaż była ciekawa opcja wystąpienia na lokalnym bio-bazarze. Wymagało to jednak pozostania w mieście kolejnych 2 dni, których niestety nie mogliśmy poświęcić. Mimo to objeżdżając stare miasto spróbowałem pograć na kolejnym dworcowym pianinku. Niestety tak jak w Lille instrument również nie był sprawny.

Następnego dnia czekał nas najdłuższy odcinek trasy (ponad 100km) zwieńczony koncertem w zameczku pod miejscowością Chantilly, znaną ze sporego zamku oraz hipodromu. Na szczęście tego dnia wiatr nam odpuścił, dzięki czemu dość sprawnie udało nam się przemieścić. Zameczek w Orry-la-Ville jest siedzibą regionalnego parku naturalnego Oise-Pays de France. Tym razem gościła nas Louise, jedna z pracownic tej organizacji, która zaproponowała organizację wydarzenia muzycznego dla swoich współpracowników i przyjaciół na tyłach tego pięknego budynku.

Z Orry-la-Ville do samego Paryża zostało już niewiele kilometrów, które pokonaliśmy zahaczając o dawne cysterskie opactwo Abbye de Royaumont, w którym odbywają się dziś m.in. ciekawe wydarzenia kulturalne i dość znany festiwal muzyczny.

Północna Francja

Do Francji wkraczamy uprzedzeni, że z drogami rowerowymi w tym kraju jest słabo. Jedzie się jednak całkiem przyzwoicie.

Z boku pozostawiamy miejscowość Roubaix znaną wszystkim miłośnikom kolarstwa z jednodniowego klasycznego wyścigu Paryż-Roubaix z licznymi fragmentami wytyczonymi po bruku. My mamy kilka dni więcej na dojazd i to w odwrotnym kierunku, tak więc nie podejmujemy wyzwania…

Jesteśmy tego dnia dość mocno zmęczeni, wiatr stawia duży opór, mijamy także muzeum francuskiego ruchu oporu. Docieramy wreszcie do największego miasta tej części Francji, pełnego domów z czerwonej cegły charakterystycznych dla tego regionu.

W Lille zatrzymujemy się u Sebastiana, którego poznałem i ugościłem wcześniej na wiosnę w Warszawie podczas jego wyprawy rowerowej do Moskwy. Już wtedy planowałem kolejne etapy rowerowej trasy z Warszawy w odwrotnym kierunku i Sebastian udzielił mi wielu cennych wskazówek oraz zaprosił w swoje strony. Następnego dnia mieliśmy także zatrzymać się w domu jego rodziców pod Arras.

Z planowanego wcześniej występu w jednej z muzycznych knajpek nic nie wyszło, ale miejscówką alternatywną był… dworzec, gdzie stało pianino zachęcające do muzykowania sloganem „À vous de jouer !”. Okazało się jednak, że zachęciło najwyraźniej także artystów awangardowych, gdyż ma poklejone klawisze. Ostatecznie wykorzystałem własny instrument.

Tego wieczoru starczyło jeszcze czasu na krótkie zwiedzanie starówki, gdzie obok ratusza przypadkiem trafiliśmy na dość ciekawą, otwartą potańcówkę. Sebastian oprowadził nas po najciekawszych zakamarkach miasta. Ze względu na swoje nadgraniczne położenie, przeżywało ono wiele dramatycznych chwil na przestrzeni wieków, jednak mimo to można w nim odnaleźć interesujące pamiątki z różnych czasów.

Po opuszczeniu Lille początkowo nadal przemieszczaliśmy się wzdłuż kanałów, więc tak mocno nie odczuliśmy opuszczenia Belgii. Podczas postoju spotkaliśmy sympatyczną parę Francuzów z Lyon, powoli wracających do domu po 9 miesiącach rowerowej tułaczki po świecie. Jako że jechaliśmy w podobnym kierunku i w podobnym tempie, tak się ciekawie złożyło, że tego dnia jeszcze kilkakrotnie się mijaliśmy i pozdrawialiśmy.

W pewnym momencie odbiliśmy na Lens i trafiliśmy w serce regionu znanego niegdyś z wydobycia węgla. W oddali mieliśmy okazję podziwiać kilka majestatycznych hałd, przejeżdżaliśmy przez górnicze osiedla przypominające mi niekiedy śląskie familoki, natrafiliśmy także na kilka niezłych odcinków dróg rowerowych utworzonych najwyraźniej śladem dawnych torów kolejowych. Mijaliśmy także kilka wojskowych cmentarzy z czasów I wojny światowej i odkryliśmy, że nasz szlak biegnie niemal cały czas wzdłuż dawnej linii frontu.

Samo miasto Arras, które słynęło w dawnych czasach z misternie wyszywanych tkanin, było mocno zniszczone w wyniku silnych walk wojennych. Odbudowano jednak starówkę i co ciekawe sam rynek całkiem przypominał mi Stary Rynek w rodzinnej Bydgoszczy.

Punktem docelowym była nieco mniejsza miejscowość pod Arras, gdzie u rodziców Sebastiana zagrałem bardzo sympatyczny domowy koncert w gronie niezwykle miłych sąsiadów. Gościom bardzo spodobała się formuła występu i zaczęli myśleć o kolejnych edycjach. Mnie tymczasem okrzyknęli mianem „nowoczesnego trubadura”.

Dowiedziałem się także o charytatywnym projekcie przygotowywanym przez brata Sebastiana, Pierre’a. Wraz z żoną działają oni na rzecz przedsięwzięcia edukacyjnego w południowo-wschodniej Azji i zamierzają rowerem odwiedzić dzieci wspierane przez darczyńców. Co ciekawe, wybierają się tam na specjalnym tandemie „leżąco-siedzącym”, który dopiero zamawiają. Pierre (w odróżnieniu od swojej żony) uwielbia bowiem jeździć w pozycji leżącej, a następnego dnia rano dał nam przejechać się na swoim jednoosobowym pojeździe. Wrażenia całkiem pozytywne, tylko jak tu nie zasnąć leżąc tyle dni w drodze…?

Przez Belgię

W drogę!

Na dobry początek przejeżdżamy praktycznie przez samo centrum Brukseli mijając wcześniej poznane rejony starego miasta. Dostęp do rynku jest odgrodzony i najwyraźniej szykuje się tam jakieś lokalne święto. Stopniowo droga się oddala od centrum wiodąc ku rubieżom metropolii centralnej stanowiącej w istocie odrębny Region Stołeczny Brukseli. Ponownie wkraczamy w Region Flamandzki zostawiając Walonię na kolejne wyjazdy.

Początkowo droga wiedzie wzdłuż głównej wylotowej drogi krajowej. Niby z boku specjalny pas rowerowy, ale w praktyce jazda nie do końca komfortowa z uwagi na duży ruch. Do Gandawy nawigacja proponuje 2 trasy. Jedna w całości wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi, druga zaś w połowie odbija na mniejsze miejscowości, częściowo wzdłuż kanałów. Jest jeszcze autostrada i to teoretycznie ona powinna przejąć cały ruch, ale tak nie jest więc mimo, że nadrabiamy kilometrów wybieramy trasę dłuższą, ale spokojniejszą. Przy okazji też trafiamy dwukrtotnie na zawody kolarskie – w tym kraju kolarstwo cieszy na pewno olbrzymim zainteresowaniem.

Droga z Brukseli do Gadnawy, jak przystało na „klasyczną” trasę rowerową po Flandrii, zawierała niewielkie odcinki po bruku. Wydaje się, że do kalendarza zawodów jesiennych warto by było dodać jeszcze kolejny klasyczny wyścig – z przyczepką…

Przy okazji testujemy też nowe oznakowanie – tuż przed dotarciem do Brukseli w etapie II urwała się pomarańczowa „firmowa” chorągiewka. Początkowo planowałem dokupić zapasową, ale ostatecznie postanowiliśmy wykorzystać pozostający patyk i materiały odblaskowe które wcześniej nabyliśmy. Tak też powstał nasz nowy, wesoły „towarzysz podróży”.

W Gandawie akurat odbywa się akcja „123Piano”, polegająca na wystawieniu fortepianów do gry w kilku miejscach publicznych. Najwyraźniej akcja cieszy się sporą popularnością, bo szukając osób kontaktowych w Gandawie od kilku z nich słyszymy o tej akcji. Nasz gospodarz Frank zaproponował zagranie właśnie w jednym takim miejscu, przy ratuszu pod dość nowoczesnym łukowatym sklepieniem (wzbudzającym niemało kontrowersji wśród mieszkańców z racji na istotny kontrast względem zabytkowej zabudowy starówki).

Tego dnia odbywał się też bardzo popularny w mieście festiwal Jazz in’t park promujący uznanych belgijskich artystów, więc po moim występie poszliśmy obejrzeć lokalne gwiazdy, które rzeczywiście grały bardzo ciekawie. Potem Frank pokazał nam Gandawę nocą pozostawiając na rano jedno ciekawe miejsce związane ze świeckimi misjonarkami, które niegdyś żyły w otwartym osiedlu o charakterystycznej białej zabudowie.

Frank jako zapalony rowerzysta pojechał zresztą z nami spory kawałek drogi nad rogatki miasta i jako nauczyciel miał sporo ciekawych opowieści do przekazania.Droga znów miała wieść obo kanałów. Tym razem dobitnie przekonaliśmy się jak to jest jechać pod wiatr, bo tego dnia warunki były naprawdę mało sprzyjające. Ostatnią większą miejscowością na trasie było Kortwijk, gdzie akurat odbywał się duży uliczny festiwal. Trochę pospacerowaliśmy po uliczkach, jednak zdecydowanie bardziej do gustu nam przypadła regeneracja w modnej knajpce nad kanałem z wygodnymi leżakami.

Mimo, że w niedzielę zarówno w Belgii jak i Francji sklepy są pozamykane, to nadejście granicy sygnalizowane było właśnie przez wzmożony ruch turystyki konsumpcyjnej. Chcieliśmy zrobić pamiątkowe zdjęcie przy tabliczce w miejscu dawnego przejścia granicznego, ale oba kraje postanowiły nieiformować o własnym końcu ani początku. Ciężko było wyczuć przy którym domu dokładnie przebiegała dawniej granica. Takiego przejścia pomiędzy 2 krajami jeszcze mi nie było dane zobaczyć. Tak też kończy się nasza przygoda z Belgią i szykujemy się na nieznane, uprzedzeni że we Francji z drogami rowerowymi może być różnie…

Rozpoczęcie III-go etapu rowerowej trasy koncertowej

A więc stało się. Zgodnie z wcześniejszymi planami we wrześniu wracamy na rowerowe ścieżki Europy z kolejną dawką muzyki. III etap projekut Pianomatyk Bike Tour rozpoczyna się w miejscu gdzie zakończył się etap II, tj. w Łódzkie House. Dzięki uprzejmości tej instytucji udało się przez okres wakacyjny przechować tam rowery, które czekały do kolejnego etapu w stanie pełnej gotowości (dosłownie – nie trzeba było nawet podpompować kół). Dziękuję jeszcze raz za wsparcie.

Odbiór rowerów był również okazją do spotkania się z Basią Drążkowską (Green Pianist), która jak przypomnę była gospodarzem koncertu finałowego drugiego etapu podczas którego zagrała także 2 moje kompozycje. Basia jako Green Pianist także jeździ na rowerze i gra koncerty fortepianowe (choć już bez przyczepki). Opowiedziała nam także o swoim ostatnim projekcie rowerowej trasy poszukiwawczej śladów pewnego mało znanego czeskiego kompozytora, który czerpał inspirację do swoich utworów z… grzybów.

Jeśli chodzi o trasę III-go etapu to rozważałem 2 warianty trasy. Krótszy zakładał przebieg prawie w linii prostej przez miejscowości takie jak belgijskie Mons oraz francuskie Saint-Quentin i Compiègne. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wariant nieco dłuższy, ale za to umożlwiający przejazd przez teren zapewniający kilka dodatkowych atrakcji. Z Brukseli trasa ta wiedzie przez belgijską Gandawę oraz francuskie Lille, Arras, Amiens oraz Chantilly. Paryża ukaże się 6-tego dnia jazdy…

O rowerowej trasie w Radio Łódź

Serdecznie zapraszam do wysłuchania wywiadu udzielonego dla Radio Łódź, w którym opowiadam o rowerowej trasie koncertowej i brukselskim recitalu w Lodzkie House. Jest to pierwszy wywiad opowiedziany po trasie, także warto go nie przeoczyć!

https://www.radiolodz.pl/posts/45956-niezwykle-europejskie-tournee-przejechal-1600-km-na-rowerze-z-pianinem

Pianomatyk Bike Tour – dotarcie do Brukseli

Nadszedł zatem dzień dojazdu do Brukseli. Pogoda znowu sprzyja. Z Antwerpii do stolicy Belgii jest ok. 50km i kilka możliwych szlaków, ale polecono nam szczególnie jeden – trasą F1, nazywaną rowerową autostradą (F1 fietsostrade Antwerpen-Mechelen-Brussel). Jest to relatywnie nowy szlak, wciąż rozbudowywany. Obecnie dostępny jest szeroki, dobrze oznakowany i możliwie odseparowany od ruchu kołowego flandryjski fragment z Antwerpii do Mechelen, biegnący wzdłuż trasy kolei szybkiej prędkości.
Odcinek do Brukseli nie jest jeszcze gotowy, a nawigacja poprowadziła nas przemysłowymi przedmieściami belgijskiej stolicy. Tuż przed wkroczeniem w administracyjny obszar miasta zorientowałem się, że zgubiłem pomarańczową chorągiewkę towarzyszącą mi od początku wyjazdu. Cóż, symboliczny znak, że kończy się pewien etap.

Co nas zdziwiło, to jak na Belgię sama Bruksela jest całkiem pagórkowata. Kierując się GPS-em zaliczyliśmy sporo wąskich, jednokierunkowych uliczek w centrum prowadzących raz w górę, raz w dół. Po raz kolejny odniosłem wrażenie, że rowerowy algorytm Google Maps nie jest zoptymalizowany pod kątem wypraw z bagażem i przyczepką!

Miejscem docelowym bylo Lodzkie House, placówka reprezentująca województwo łódzkie i miasto Łódź w Brukseli. Instytucja ta położona jest w sercu Brukseli nieopodal siedziby Komisji Europejskiej i działa aktywnie na rzecz regionu.

Znajoma pianistka Basia 'Drazkov’ Drążkowska, która sama również jeździ na rowerze i koncertuje, zaczęła organizować tam wydarzenia artystyczne (LO-art) i zaprosiła mnie abym zagrał tam koncert finałowy.

Dotarliśmy sporo przed czasem, tak że nawet udało mi się zagrać jeszcze próbę – po raz pierwszy na trasie, bo zazwyczaj dojeżdżaliśmy w ostatniej chwili… Mimo przejechania rowerem ok. 1000km grało mi się rewelacyjnie. Zadowolenie z ukończenia trasy bardzo korzystnie wpłynęło na formę! Polecam wszystkim taką formę rozgrzewki do gry! Ponadto podczas koncertu Basia wykonała moje 2 kompozycje (w zimie poprosiła mnie o nuty na świąteczny recital) i było to dla mnie szalenie ciekawe i inspirujące. Po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć swoje pianistyczne kompozycje w cudzej interpretacji. Co ciekawe Basia interpretowała je nieco inaczej niż ja, co było naprawdę ciekawym odkryciem.
Po koncercie było też można co nieco przekąsić i wypić oraz porozmawiać z gośćmi o wyprawie i o tym co słychać w Brukseli. Część z gości to Polacy pracujący w różnych instytucjach unijnych, a jeden działał aktywnie na rzecz polepszenia infrastruktury rowerowej w Polsce.
Następnego dnia pogoda się zepsuła, ale w planach był tylko odpoczynek oraz dojechanie do jednego z symboli Brukseli – pomniku atomu. Ten etap trasy rowerowej się zakończył, ale to nie koniec całego wyjazdu. Przed powrotem do Polski w planach mieliśmy jeszcze w kolejnych dniach odpoczynek u znajomych w holenderskim Leiden wraz z… domowym koncertem! Ale to już inna historia.

Pianomatyk Bike Tour – wkraczając do Holandii i Belgii

Tak oto wraz z nastaniem kolejnego tygodnia udało się przejechać zachodnią granicę Niemiec. Co by nie mówić, kolejny cząstkowy sukces. Mimo, że system niemieckich dróg rowerowych z polskiej perspektywy wydawał się być bardzo rozbudowany, to dopiero przyjazd do Holandii pokazał jak można kompleksowo zadbać o cyklistów.

Z takich ciekawostek, to zamiast wskazówek z nazwami miejscowości Holendrzy w wielu miejscach używają systemu tzw. „punktów węzłowych”. Każdy taki punkt ma swój dość przypadkowy numerek i mapkę okolicy wraz z sąsiadującymi punktami, do których prowadzą dobrze oznaczone ścieżki rowerowe. Nawigacja polega na podążaniu za tymi numerkami od jednego punktu węzłowego do następnego. Mimo, że wydaje się to skomplikowane, w praktyce jest to dość proste i wygodne.


Jadąc do Eindhoven na domowe granie udało się natrafić na jeszcze jeden holenderski pomysł sprawnienia ruchu rowerowego. Hovenring, specjalne podwieszane rondo rowerowe nad ruchliwą drogą dojazdową do miasta. Nie wiem na ile taka inwestycja jest opłacalna, ale wygląda dość osobliwie.

Całkiem spory odcinek belgijskiej trasy od granicy z Holandią, aż praktycznie do Antwerpii przejechaliśmy malowniczą droga rowerową położona wzdłuż kanału Antwerpen-Turnhout-Dessel. Mimo, że ostrzegano nas przed silnymi wiatrami od Morza Północnego udało się jakoś w miarę trzymać tempo.

Występ w Eindhoven był kameralnym, ogrodowym koncertem rodzinnym. Zawsze miło obserwuję zainteresowanie dzieci tym co się robi na klawiaturze. I jest to fajne, że w odróżnieniu od regularnych sal koncertowych najmłodsi mogą się wszystkiemu przyjrzeć z bliska.
Natomiast w Antwerpii odbył się koncert na domowym pianinie. Nasi gospodarze też uwielbiają jazdę na rowerze i również używają przyczepki, ale do podróży z psem. Mieszkają w niezwykle uroczym starym, ale stylowym domu. Na koncert zabrali nas jednak autem do znajomego małżeństwa. Są oni aktywnie muzykujący, a gospodarz koncertu grywa na basie w zespole którego styl mógłbym określić jako „wakacyjne nuty w klimacie elektro”. Mimo środka tygodnia zebrała się sympatyczna grupka znajomych na widowni.

Trudno w to uwierzyć, ale następnego dnia został do przejechania jedynie relatywnie krótki odcinek ok. 50km i cel tego etapu trasy zostanie osiągnięty! Nie ma się co jednak rozprężać i trzeba się w pełni skupić i zagrać świetny koncert finałowy!

Pianomatyk Bike Tour – w Nadrenia Północnej-Westfalii

Od Bielefeld powinno być teoretycznie łatwiej. Teren stawał się coraz bardziej płaski i do tego jeszcze lekko opadający. Samo miasto położone jest na wzniesieniu zwanym Lasem Teutoburskim. Od tej pory na porządku dziennym będą olbrzymie pastwiska, kanały oraz… liczni rowerzyści dla których przygotowano różnorodne szlaki. Ostrzegano też, że zdarzają się dość silne wiatry wiejące od Zachodu.
Samo Münster było przez wielu napotkanych Niemców opisywane jako rowerowa stolica Niemiec i rzeczywiście widać to na każdym kroku – zarówno po infrastrukturze rowerowej jak i po liczbie rowerzystów. Nie można było więc pominąć tego punktu na mapie wyprawy! W Münster czekała na nas grupa znajomych dla których zorganizowaliśmy niewielki koncert w parku.
 
Od Munster droga miała przebiegać do holenderskiego Eindhoven z przystankami w Dorsten oraz Weeze. W pierwszym z tych miast czekała na nas niezwykle gościnna para, która pomimo swojego wieku aktywnie jeździła na rowerach i gościła rowerzystów z całego świata. Bardzo zaangażowali się w projekt i nawet zorganizowali wywiad w miejscowej gazecie opisujący rowerową społeczność internetową 'warmshowers’, a przy okazji naszą wyprawę. Ponadto zaprosili nas na rodzinną uroczystość swoich znajomych, która odbywała się w pracowni artystycznej rzeźbiarza Norberta Thena (posiadającej przy okazji scenę i ciekawe instrumentarium).
 
Aby dotrzeć do Weeze, znajdującego się zaraz przy granicy z Holandią musieliśmy najpierw przejechać Ren w okolicach Xanten. Samo Weeze znane jest z lotniska, będącego dawną brytyjską bazą lotniczą i przez pewien czas mylnie reklamującego się jako lotnisko dla Düsseldorfu (oddalonego w rzeczywistości o ponad 80km). W miejscowości akurat odbywało się lokalne święto, podczas którego pierwotnie miałem wystąpić. Później okazało się jednak, że musiałbym dotrzeć w okolicach południa, co było mało realne. Nie mniej udało się zobaczyć właśnie zamykaną tymczasową galerię umieszczoną w… stodole!

Nocleg spędziliśmy u ciekawej pary, która obecnie prowadzi ekologiczne gospodarstwo, a kiedyś przez parę lat objechała świat na rowerach. Byli m.in. w Polsce i wśród licznych naklejek na ramie odnaleźliśmy także polskie Koronowo.

Pianomatyk Bike Tour – u podnóża Gór Harz

Przepełnieni dobrymi wrażeniami z pierwszych 3 dni, zregenerowani po lżejszym sobotnim odcinku, najedzeni do granic i wyposażeni w wałówkę na drogę, wcześnie rano rozpoczęliśmy 4-ty dzień wyprawy. Według planu miał być on najdłuższym do tej pory. Rozpoczynać miał jednocześnie nowy fragment podróży.

Fragment ten będzie wiódł prosto na zachód, stopniowo teren będzie się stawał coraz bardziej górzysty, okolicę zapełnią malownicze wioski z charakterystycznymi domami szachulcowymi i trafią się liczne zamki oraz stare opactwa. Niepostrzeżenie u po środku gór Harz przekroczymy też niewidzialną granicę pomiędzy dawnymi dwoma odrębnymi państwami niemieckimi.

Region znany jest też z grasujących czarownic, a niektóre z nich swój urok rzucają bezpośrednio z dwóch kółek…

 Mniej oczywistą i bardziej nowoczesną „atrakcją” okazała się elektrownia atomowa usytuowana nad jedną z rzek.

Odcinek ten obfitował w kolejne niesamowite koncerty. W Quedlinburgu dzięki zaangażowaniu poznanej przez internet Conny zagrałem w niezwykle inspirującym wnętrzu. Był to świeżo otwarty sklep z antykami pełniący jednocześnie funkcję kawiarni. Właściciele początkowo nie byli w pełni przekonani do idei koncertowej, ale występ tak im się spodobał, że zaczęli myśleć o kolejnych. Z kolei Conny jak się okazało była prawdziwą multiinstrumentalistką i po moim recitalu starczyło czasu na jam session. Samo miasto jest przepiękne, a jego starówka oraz zamek zostały wpisane są na światową listę dziedzictwa UNESCO. Mimo zmęczenia po części muzycznej chętnie wyruszyliśmy więc na krótki spacer.

Dostępny jest krótki filmik koncertu w Quedlinburgu: https://www.facebook.com/peer.imac/videos/10157636477477501/

Zupełnie inny charakter mial występ w niewielkiej, ale bardzo kulturalnej wiosce Heckenbeck. Korzystając ze słocznej pogody, goszcząca nas Phoebe zaprosiła mieszkańców na skraj wioski, u stóp 2 rozłożystych dębów, gdzie stoi kilka ławeczek i stolików do pikinku. Ludzie chętnie przyszli całymi rodzinami z kocami i przekąskami, a po koncercie mieli sporo pytań co do trasy.

Aby jeszcze bardziej wypełnić dzień muzyką, po występie zostaliśmy zaproszeni na domową próbę trio prowadzonego przez Phoebe. Przygotowywali się oni do występu podczas lokalnych uroczystości mających nastąpić za parę dni.

Kolejny występ miał miejsce w niewielkiej nieco zapomnianej miejscowości Buchahgen liczącej obecnie ok. 60 mieszkańców, która posiada jednak kilka ciekawych budynków z czasów przemysłowego rozkwitu. W jednym z nich będącym stary młynem (Kulturmuhle) obecnie odbywają się co jakiś czas różnego wydarzenia artystyczne na całkiem sporej scenie. Zagrałem tam kameralny, medytacyjny koncert na bardzo delikatnie brzmiącym instrumencie.

Wreszcie w Bielefeld, największym mieście na trasie od czasu wyjazdu z Berlina, odbył się ponownie domowym występ. Tym razem okazało się, że gospodarz posiada niewielkie domowe studio muzyczne, o czym wcześniej nie wspomniał przy korespondencji e-mailowej. Właśnie kupił nowy fortepian, a na stary jeszcze nie znalazł kupca, więc natężenie klawiszy na metr kwadratowy było całkiem spore!

Samo Bielefeld w całych Niemczech jest znane z popularnego żartu będącego teorią konspiracyjną. Mówi ona o tym, że tak naprawdę to miasto nie istnieje (Bielefeld doesn’t exist!). Dowiedziałem się o tym jeszcze w Polsce i niemal na całej trasie, gdy kreśliłem przyszłe przystanki, słyszałem w kółko to samo. No cóż… odnieśliśmy wrażenie, że jednak dotarliśmy tam, ale być może to tylko złudzenie?

Powrót do góry